No to opowiem, jak to przebiegło u niej. Jakby ktoś wahał się, to może pomóc.
Pojechałam z nią na umówiony zabieg 31 sierpnia do kliniki brynowskiej (zabieg robił dr Rybicki) rano, odebrałam ją tak po 16. Jak pisałam w innym temacie miałam strasznego stresa w tym dniu, siedziałam jak na szpilkach wyobrażając sobie najgorsze scenariusze. Szczęśliwie wszystko odbyło się bez problemu, odebrałam uszy wybudzone i zapakowane w kubraczek.
Biedaczka w czasie powrotu dziwnie siedziała na łapkach jakby napiętych, na pewno trochę ją to musiało boleć, w klatce potem przewracała się, wierciła się, co chwila wstawała zamiast odpoczywać. Strasznie w ciągu tego samego dnia piła i nic nie jadła. Ale nie mogę powiedzieć, że była osowiała. Dopiero całkiem na wieczór coś tam sianko skubnęła i jakieś 3 bobki się pojawiły.
Na drugi dzień już uszak wyglądał, jakby zapomniał, że miał jakąkolwiek operację. Zachowywała się jak zwykle, czyli ciekawska i zainteresowana otoczeniem, chętna do wyjścia z klatki, ale wolałam jej jeszcze nie wypuszczać, bo nie byłabym w stanie powstrzymać ją przed skakaniem na kanapę i fotele. Zaczęła jeść sianko, trochę warzyw (nie za dużo), zaczęła robić bobki (trochę miekkie najpierw). Miałam trochę problemu z tym kubrakiem, bo przez dwa dni kombinowałam, żeby jej go tak założyć, żeby dupeczki nie zakryć i żeby bobków nie robiła do kubraczka. W końcu mi się to udało. Z klatki wypuściłam w końcu ją dopiero wczoraj, szczęśliwa jak nigdy. Oczywiście kubraczka nienawidzi i cały czas go gdzieś szarpie i gryzie (ciągnąc za rękawki przy okazji sobie powyrywała futerka na przednich łapkach).
Jeszcze po zabiegu przez 4 dni dostawała zastrzyki i przez cały czas dwa razy dziennie trzeba przemywać rankę rywanolem. Co ciekawe, do jazdy autem się przyzwyczaiła na tyle, że się w ogóle już tym nie stresuje. Pierwszy raz tylko był dla niej koszmarem. Do tego wbrew temu, czego się obawiałam codzienne przemywanie ranki też nie sprawia żadnego problemu. Kładę ją na stole w pokoju, w którym biega, rozbieram ją, przewracam delikatnie, przemywam, ubieram i zawiązuję sznureczki z kubraczka i nie potrzebuję do tego niczyjej pomocy, bo jest spokojna i cierpliwie czeka aż skończę. A spokojnie mogłaby uciec, bo zna to miejsce bardzo dobrze. Mam wrażenie, że ona lubi, jak się nią zajmuję, nawet jeśli dla królika to chyba przyjemne nie jest. Na pewno gdzieś rozumie, że to dla jej dobra.
Miło jak króliczek ma do człowieka zaufanie
Kubraczek jest potrzebny, bo niestety szwami się interesuje. W ogóle to jakimś cudem już w drugi dzień udało jej się z niego wydostać. Wracam z pracy i ku mojemu przerażeniu widzę zadowolone siedzące uszy i obok leżący kubraczek, nie rozwiązany i nawet nie potargany. Szwów nie rozerwała, ale gmerała przy nich i trochę ciągnęła za węzełek.
Na ściągnięcie szwów jedziemy na początku przyszłego tygodnia, rana się bardzo ładnie goi, a Fluffy już dawno zapomniała o stresie i dyskomforcie po zabiegu.
Jest taki moment, że człowiek ma wyrzuty sumienia patrząc na bezbronną maleńką istotę po operacji, ale patrząc z perpsektywy czasu to jest niczym w porównaniu z burzą hormonów i ewentualną agresją, które męczyłyby króliczka przez resztę jego życia. Już nie mówiąc o nowotworach. To tak naprawdę 2 dni gorszego samopoczucia, potem królik już jest sobą, ma apetyt i żyje pełnią króliczego życia.
Fluffy w nagrodę na drugi dzień po zabiegu dostała wielką klatkę, przedwczoraj zmieniłam jej narożną małą kuwetę na trochę większą i prostokątną (taka duża dopiero przyjdzie) i nastąpił cud (ciekawe czy trwały). Rano patrzę, a bobki i reszta tylko w kuwecie.
I żadnych bobków w pokoju.
Ciekawe czy to trwała zmiana