Witam was wszystkich, mam na imie Przemek. Nie bedę się jednak rozpisywać o sobie, ponieważ nie o to tutaj chodzi. Chciałbym wam opowiedzieć o naszej kuni, a bliżej o tym jak tragicznie skączyła.... Ja, Beata i nasze dzieci czyli kunia i zbigniew mieszkamy w niewielkim miasteczku jakim jest Miejska Górka. Pod koniec stycznia 2011 roku nasza 4 letnia kunia została zaatakowana przez dużego psa sąsiada ( podobny do owczarka niemieckiego). Który przeskoczył przez płot i zniszczył nam zagrode w ogródku (bylo dosyć ciepło dlatego nasz syn wypuścił naszą kunie) i nie mam pojęcia jakim prawem jej nie pilnował? Na szczęście moja żona była w domu. Gdy usłyszała szamotanine z początku myślała że jakieś koty czy coś się "kłócą". Zaciekawiona poszła sprawdzić co się tam dzieje zobaczyła jak pies dobiera się do naszej kuni... Szybko pobiegła do domu po zmiotke i w panice jakoś udało się jej odgonić psa. Niestety, kunia była zmasakrowana. Bez chwili namysłu wsiadła w samochód i popędziła do weterynarza w Rawiczu. Kunia wyglądała coraz gorzej, po Dr. Wiślewski zaproponował operację, której cene wycenił na ok. 900 PLN. Nie jesteśmy zbyt bogaci dlatego Bercia zadzwoniła do mnie. Byłem oszołomiony tym co usłyszałem, a że traktójemy kunie jako człąka rodziny. Pierwsze co pomyślałem to by lecieć odrazu do lecznicy. Ale, przecież potrzebowałem pieniędzy. Dlatego najpierw udałem się do banku by wypłacić odpowiednią kwotę. Patrze bankomat nie czynny, biegiem po schodach do banku i pierwszego lepszego okienka. Nie pamiętam dokładnie ile to trwało, wydawało mi się że wieki. Po otrzymanie pieniędzy wpadłem do samochodu i pędze przed siebie moim maluchem.... Zajeło mi to jakieś 15 minut, biegiem wpadłem do lecznicy. Natępnie do gabinetu i tam zobaczyłem kunie leżącą zakrwawioną na stole i moją małżonkę płaczącą, a obok jej weterynarza pocieszającego ją.... Niestety spóźniłem się kilka minut.... Proszę was tylko o jedno zróbcie porządną zagrode i nie spószczajcie swoich uszaków z oczów bo to może skończyć się tragicznie....